wtorek, 13 marca 2018

10 powodów dla których warto obejrzeć ''Orange is The New Black''

1. Idealne połączenie dramatu z komedią. Twórczyni "Orange Is the New Black", Jenji Kohan, nie od dziś potrafi serwować poważne tematy w lekkim, komediowym tonie. Tak było w "Trawce", tak też jest w jej nowym serialu. A przecież znalezienie idealnego balansu pomiędzy dramatem i komedią nie jest takie proste. Wystarczy niewielkie potknięcie, wystarczy jeden niewłaściwy żart, aby strywializować to, co trywializowane być nie powinno. Tu takich potknięć nie ma, każda scena, każdy dialog znajduje się na swoim miejscu. W jednej chwili zagłębiamy się w więzienny koszmar, w drugiej głośno się śmiejemy z jakiegoś malutkiego, głupiutkiego drobiazgu - i tak w kółko. To zadziwiające, jak szybko "OITNB" potrafi zmienić ton i jak szeroką paletę emocji oferuje.

2. Świetnie napisane bohaterki. Dobrze napisani bohaterowie powinni być oczywistością - a jednak w większości seriali nie są. Telewizja pełna jest postaci płaskich, kartonowych i przypominających wszystko, tylko nie żywych ludzi. Tu jest inaczej. Bohaterki "Orange Is the New Black" to kobiety z krwi i kości. Kobiety piękne, silne, mądre i malutkie, i kruchutkie, i głupiutkie. Wszystkie wzbudzają emocje, w większości pozytywne, bo nie popełniły wielkich zbrodni, raczej głupie błędy, za które słono płacą. Jenji Kohan zadbała o to, żeby dały się lubić i żeby żadna z nich nie była tylko więźniarką. Zadbała też o to, aby były zróżnicowane pod względem wieku, pochodzenia etnicznego, wykształcenia, przekonań itd.



3. Fantastyczna obsada. Zanim serial wystartował, "sprzedawano" go nazwiskami Jasona Biggsa i Laury Prepon. Po 2. sezonie większości aktorów wciąż nie kojarzę z nazwisk - ta obsada po prostu jest za duża i pełno w niej osób, których nigdy wcześniej nie widziałam - ale wiem, że potrafią zagrać cuda. Widzieliście Uzo Adubę udającą wszystkie postacie po kolei? To wiedzcie, że one wszystkie by tak mogły! A i faceci z odcinka na odcinek stają się coraz ciekawsi.

4. Absurdy, wszędzie absurdy. Kiedy główna bohaterka, Piper (świetna Taylor Schilling) trafia za kratki, mamy klasyczne zderzenie jednostki z systemem. Systemem durnym, bezsensownym i pełnym absurdów nie znajdujących logicznego usprawiedliwienia. W takim miejscu można oszaleć, ale można też zobaczyć legendarnego kurczaka, co do którego nie ma pewności, że kiedykolwiek istniał, albo karalucha dźwigającego na plecach papieros. I mieć pewność, że to nie halucynacje - to po prostu jest miejsce, w którym rzeczy nie do końca logiczne stanowią integralny element rzeczywistości.



5. Blondynka, która dorasta. Ręka w górę, kto lubił główną bohaterkę na początku? Ja nie. W zasadzie teraz też nie darzę jej wielką sympatią. To taka zwyczajna, banalna, raczej grzeczna dziewczyna, która nie ma zbyt wielu warstw. A przynajmniej takie sprawia wrażenie w pierwszych odcinkach. Jej egoizm i brak empatii razi i wkurza do tego stopnia, że trudno jej współczuć, kiedy spadają na nią kolejne więzienne nieszczęścia. Z biegiem czasu jednak Piper się zmienia, dorasta, nabiera siły i sprytu pozwalającego przetrwać ten koszmar bez większych zadrapań. Czy staje się sympatyczniejsza? Nie, raczej nie. Nie da się tak po prostu lubić osoby, która próbuje sprzedać drugiego człowieka za kocyk. Ale coraz łatwiej ją zrozumieć i dostrzec to, czego nie widać na pierwszy rzut oka. To złożona bohaterka, dokładnie tak jak one wszystkie. I jak one wszystkie - fascynująca.

6. Piper i Alex. Lesbijski związek Piper i Alex, w którym obie krzywdzą się i kochają, i kochają się, i znów krzywdzą, to prawdziwy magnes na widzów. Obie są śliczne, namiętne i pokręcone, nic więc dziwnego, że kiedy zaczynają się całować, ściskamy mocno kciuki, żeby tym razem im wyszło. A kiedy się kłócą, oglądamy to z zapartym tchem, jak porządny dreszczowiec. Dziewczyny po cichu zaczynają marzyć o gorącym romansie z inną kobietą, faceci cieszą się, że nie muszą sobie nawet niczego wyobrażać, bo wszystko mają podane na tacy - i tak trwamy razem z Alex i Piper w tym toksycznym, ale i cholernie ekscytującym związku.



7. Mnóstwo barwnych historii. "Orange Is the New Black" ogląda się świetnie, bo nie skupia się non stop na wątku Piper. Każdy odcinek ma swoją bohaterkę, której historię poznajemy we flashbackach. O ile w pierwszym sezonie nie wszystkie panie wydawały mi się aż tak fascynujące, to w drugim już nie ma ani jednej słabszej historii. Najbardziej chyba zaskoczyła mnie historia Lorny, ślicznej Włoszki, której w życiu nie posądziłabym o to, co zrobiła. Najbardziej poruszyła mnie młodziutka Pussey, która od zawsze szuka miłości tam, gdzie nie powinna. Najwięcej fantazji miała Rosa, kobieta uzależniona od dreszczyku emocji. A do tego zakonnica, i Gloria, i Taystee, i ta okrutna mamuśka Vee... "OITNB" jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na co trafisz w kolejnym odcinku.


8. Pornstache! Serialowi mężczyźni - czyli głównie strażnicy i pracownicy więzienia - nie są aż tak skomplikowanymi bohaterami jak kobiety. A przynajmniej nie wiemy o nich jeszcze wystarczająco dużo, by dostrzegać ich ewentualne skomplikowanie. Ale jest wśród nich gwiazda, mistrz nad mistrzami, posiadacz wąsów, których mógłby pozazdrościć Ron Swanson, okrutny sadysta i wrażliwiec, który jak my wszyscy marzy o miłości. David Mendez (Pablo Schreiber), zwany Pornstache'em. Ten facet został stworzony po to, żebyśmy kochali go nienawidzić. A z czasem może i obdarzyli go innymi uczuciami.



9. Drugi sezon jest jeszcze lepszy niż pierwszy. Nie mam wątpliwości, że "Orange Is the New Black" to jeden z najlepszych, a pewnie i najlepszy serial sezonu letniego. W zeszłym roku to było zaskoczenie, w tym roku zaskakujące może być już tylko to, że poziom jeszcze wzrósł. Drugi sezon jest jeszcze mocniejszy, bardziej mroczny i sprawniej napisany niż pierwszy. Każdy odcinek wypełniony jest po brzegi akcją i szalonymi emocjami. Dialogi brzmią fantastycznie, aktorzy przechodzą samych siebie, a ostatnia scena sprawia, że rok czekania na kolejny sezon wydaje się po prostu torturą.

10. Można obejrzeć cały sezon naraz. No właśnie, na kolejny sezon poczekamy mniej więcej rok, ale za to ten sezon możemy obejrzeć cały naraz. Wiem, że wśród naszych czytelników znajdują się osoby, które zobaczyły całość w jeden weekend. Mnie było szkoda tak szybko go pochłaniać, ale i tak długo nie wytrzymałam. Obejrzenie 13 odcinków (właściwie 14, bo finał trwa 92 minuty) zajęło mi 6 dni. I choć trochę żałuję, że Netflix nie dał mi czasu, aby zatrzymać się nad każdym odcinkiem z osobna i każdy z osobna opisać w "Pazurkiem po ekranie", muszę przyznać, że takie oglądanie ma sens. Jeśli współczesne seriale są jak dawne klasyczne powieści, prawo do delektowania się nimi we własnym tempie wydaje się naturalne. Nawet jeśli kończy się to kompulsywnym oglądaniem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz